Zelazny Roger - Znak Jednorożca - Rozdział 11

      ... A deszcze bez rynien nieczęsto padają między nimi...
      Rozplątaliśmy się i podnieśliśmy z ziemi. Usiadłem natychmiast na najniższym stopniu i oderwałem metalową dłoń od ramienia - ani śladu krwi, ale zapowiedź solidnych siniaków. Cisnąłem ją na ziemię. światło wczesnego poranka nie wpłynęło na jej perfekcyjny, groźny kształt.
      Obok mnie stali Ganelon i Random.
      - Wszystko w porządku, Corwinie?
      - Tak. Dajcie mi trochę odetchnąć.
      - Zabrałem prowiant - oznajmił Random. - Możemy zjeść tu śniadanie.
      - Dobry pomysł.
      Random zabrał się do rozpakowywania zapasów, a Ganelon czubkiem buta popchnął rękę.
      - Co to jest, u diabła?
      Pokręciłem głową.
      - Odrąbałem to duchowi Benedykta - wyjaśniłem. - Nie wiem, w jaki sposób, ale zdołał mnie tym dosięgnąć.
      Pochylił się, podniósł rękę i obejrzał ją dokładnie.
      - O wiele lżejsza, niż się wydaje - zauważył. Machnął nią w powietrzu. - Taką ręką nieźle można kogoś załatwić.
      - Wiem.
      Zaczął poruszać palcami.
      - Może prawdziwy Benedykt mógłby jej używać.
      - Może - przyznałem. - Mam raczej mieszane uczucia, jeśli chodzi o ofiarowanie mu takiego prezentu, ale niewykluczone, że masz rację...
      - Jak twoja rana?
      Dotknąłem jej delikatnie.
      - Całkiem nieźle, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Po śniadaniu pewnie będę mógł dosiąść konia, pod warunkiem, że pojedziemy wolno i spokojnie.
      - To dobrze. Słuchaj, Corwinie, póki Random szykuje jedzenie, chciałbym ci zadać pewne pytanie. Wiem, że jest nie na temat, ale męczy mnie od dłuższego czasu.
      - Pytaj.
      - Może tak: popieram cię całkowicie. Inaczej by mnie tu nie było. Będę walczył o to, żebyś zdobył ten swój tron, niezależnie od sytuacji. Ale za każdym razem, gdy rozmowa zahacza o sukcesję, ktoś się denerwuje i obraża albo zmienia temat. Choćby Random, kiedy byłeś tam, na górze. Nie sądzę, bym koniecznie musiał poznać podstawy twoich roszczeń, tak samo jak pretensji pozostałych, ale nie umiem pohamować ciekawości co do powodów tego tarcia.
      Westchnąłem ciężko i przez chwilę siedziałem w milczeniu.
      - No dobrze - zgodziłem się wreszcie. - Jak chcesz. Jeśli sami nie potrafimy dojść w tej sprawie do zgody, ktoś z zewnątrz musi się czuć całkiem zagubiony.
      Benedykt jest najstarszy. Jego matką była Cymnea. Dała ojcu jeszcze dwóch synów, Osrica i Finndo. Potem... jak by to wyrazić? Faiella urodziła Eryka. Jeszcze potem tato doszukał się jakichś nieprawidłowości w swoim małżeństwie z Cymneą i rozwiązał je, ab initio, jak by powiedzieli w moim dawnym cieniu - od początku. Sprytna sztuczka. No, ale przecież był królem.
      - Czy w ten sposób stali się dziećmi z nieprawego łoża?
      - W każdym razie ich pozycja nie była już tak pewna. Osric i Frondo zirytowali się bardziej niż trochę, ale niedługo potem zginęli obaj. Benedykt zirytował się mniej albo zachował w tej sprawie bardziej polityczny umiar. Nigdy nie zgłaszał pretensji. Później tato poślubił Faiellę.
      - I Eryk został prawowitym następcą?
      - Zostałby, gdyby tato uznał go za dziedzica. Traktował go jak własne dziecko, ale nigdy nie przeprowadził żadnych działań formalnych. Doprowadziłoby to do pogorszenia stosunków z rodziną Cymnei, nabierającą właśnie znaczenia.
      - A jednak traktował go jak swojego...
      - Tak. Ale Llewellę uznał formalnie. Przyszła na świat ze związku pozamałżeńskiego, a jednak potwierdził jej prawa. Biedna dziewczyna. Wszyscy zwolennicy Eryka nienawidzili jej za to. W każdym razie Faiella miała potem zostać moją matką. Urodziłem się bezpiecznie, z prawego łoża, i stałem się pierwszym potomkiem z prawomocnym tytułem do tronu. Gdybyś porozmawiał z kimś innym, mógłby tłumaczyć wszystko inaczej, ale musiałby się opierać na tych samych faktach. Właściwie nie sądzę, by było to nadał takie ważne, skoro Eryk nie żyje, a Benedykt nie przejawia zainteresowania... Ale tak właśnie sprawa wygląda.
      - Rozumiem - oświadczył. - Mniej więcej. Jeszcze jedno...
      - Co?
      - Kto jest następny? To znaczy, gdyby coś ci się przytrafiło...
      Pokręciłem głową.
      - W tym punkcie sprawy komplikują się jeszcze bardziej. Następny byłby Caine. Skoro zginął, sukcesja przejdzie chyba na dzieci Clarissy, te rudowłose. Najpierw Bleys, potem Brand.
      - Clarissy? Co się stało z twoją matką?
      - Umarła przy porodzie. Tym dzieckiem była Deirdre. Tato nie żenił się przez wiele lat po jej śmierci.
      W końcu znalazł jakąś rudą dziwkę z cienia daleko na południu. Nigdy jej nie lubiłem. Po pewnym czasie tato zaczął podzielać moje uczucia i znowu szukał okazji gdzieś na boku. Pogodzili się raz, po urodzinach Llewelli w Rebmie. Brand jest wynikiem tej zgody. Kiedy się wreszcie rozwiedli, tato uznał Llewellę, by zrobić Clarissie
      na złość. W każdym razie, tak mi się wydaje.
      - Więc nie liczysz dam w kolejce do tronu?
      - Nie. Żadna z nich nie przejawia zainteresowania ani odpowiednich cech charakteru. Gdyby je jednak wliczyć, Fiona byłaby przed Bleysem, a po nim Llewella. Po dzieciach Clarissy przyszłaby kolej na Juliana, Gerarda i Randoma, w tej właśnie kolejności. Przepraszam; dołącz jeszcze Florę przed Julianem. Układy małżeńskie są dość złożone, ale nikt nie zaprotestuje przeciw takiemu porządkowi. To chyba wszystko.
      - Zupełnie wystarczy - stwierdził. - Więc teraz, gdybyś zginął, na scenę wchodzi Brand?
      - Wiesz... Sam przyznał, że jest zdrajcą. A poza tym wszystkich drażni i nie wierzę, by pozostali zgodzili się na niego. Chociaż, nie wierzę też, by zrezygnował.
      - Ale alternatywą jest Julian.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Z faktu, że go nie lubię, nie wynika jeszcze, że się nie nadaje. Sądzę nawet, że mógłby zostać bardzo sprawnym władcą.
      - Więc dźgnął cię sztyletem, by zyskać szansę dowiedzenia tego - zawołał Random. - Chodźcie jeść.
      - Nadal w to nie wierzę - oświadczyłem wstając. - Przede wszystkim nie rozumiem, jak mógłby się do mnie dostać. Po drugie, wszystko byłoby nazbyt oczywiste. Po trzecie, gdybym zginął w najbliższej przyszłości, Benedykt miałby wiele do powiedzenia w sprawie sukcesji. Wszyscy o tym wiedzą. Jest najstarszy, mądry i ma siłę. Mógłby powiedzieć, na przykład: "Dość tego gadania, popieram Gerarda" i to by było na tyle.
      - A gdyby postanowił przeinterpretować własny status i samemu sięgnąć po władzę? - spytał Ganelon.
      Usiedliśmy na trawie i chwyciliśmy napełnione przez Randoma blaszane talerze.
      - Gdyby chciał, już dawno mógł to zrobić - stwierdziłem. - Jest kilka sposobów traktowania potomstwa z unieważnionego małżeństwa. Najbardziej przychylny jest najbardziej prawdopodobny. Osric i Finndo byli zbyt pochopni w sądach i przyjęli najgorszą wersję.
      Benedykt okazał się mądrzejszy. Po prostu czekał. A zatem... Tak, to możliwe. Choć nie sądzę, by nastąpiło.
      - Czyli przyjmując normalny bieg rzeczy - jeśli coś ci się stanie, kwestia pozostaje właściwie otwarta?
      - Otwarta.
      - Ale dlaczego zabito Caine'a? - spytał Random.
      Po czym, między dwoma kęsami, sam sobie odpowiedział: - Po to, że kiedy załatwią ciebie, sukcesja przejdzie od razu do dzieciaków Clarissy. Przyszło mi do głowy, że Bleys ciągle jeszcze żyje, a jest następny w kolejce. Nie znaleziono jego ciała. Uważam, że było tak: w czasie waszego ataku wyatutował się do Fiony, wrócił do Cienia, by odbudować swoją armię, a ciebie zostawił na pewną - jego zdaniem - śmierć z rąk Eryka. Teraz jest gotów, by ruszyć znowu. Dlatego zabili Caine'a i ciebie też próbowali zlikwidować. Jeśli sprzymierzyli się z hordą czarnej drogi, mogli przygotować jeszcze jeden szturm. Chce pewnie powtórzyć twój numer: zjawić się w ostatniej chwili, odeprzeć najeźdźców i ruszyć dalej. Znalazłby się w znakomitej pozycji: następny w kolejności i pierwszy siłą. Proste. Tyle że ty przeżyłeś, a Branda ściągnęliśmy z powrotem. Gdyby wierzyć oskarżeniom Branda pod adresem Fiony - a nie wiem, czemu mielibyśmy mu nie wierzyć - wszystko to wynika z ich oryginalnego planu.
      - Możliwe - pokiwałem głową. - O to samo pytałem Branda. Przyznał, że istnieje taka ewentualność, ale zaprzeczył posiadaniu jakichkolwiek wiadomości o Bleysie. Prywatnie uważam, że kłamał.
      - Dlaczego?
      - Może chce połączyć zemstę za swoje uwięzienie i próbę zabójstwa z usunięciem jedynej poza mną przeszkody dzielącej go od tronu. Moim zdaniem, uważa, że zniknę ze sceny w efekcie planu, jaki układa, by rozwiązać problem czarnej drogi. Rozbicie własnej grupy i zniszczenie drogi sprawi, że wyda się całkiem porządnym facetem, zwłaszcza że odbył już pokutę. Wtedy, właśnie wtedy, może zyskać pewne szanse. Albo wydaje mu się, że może.
      - Więc też uważasz, że Bleys jeszcze żyje?
      - To tylko przeczucie, ale tak, tak właśnie uważam.
      - Na czym właściwie polega ich siła?
      - Przewaga wykształcenia - odparłem. - Fiona i Brand uważali na to, co mówi Dworkin podczas gdy reszta zaspokajała swoje zachcianki gdzieś w Cieniu. W rezultacie, lepiej od nas rozumieją zasady. Więcej wiedzą o Cieniu i o tym, co leży poza nim, więcej o Wzorcu i o Atutach. Właśnie dlatego Brand potrafił ci przesłać wiadomość.
      - Ciekawy pomysł - zadumał się Random. - Czy nie sądzisz, że mogli się pozbyć Dworkina, gdy tylko uznali, że dowiedzieli się już dosyć? W ten sposób zachowaliby wyłączność, gdyby cokolwiek zdarzyło się tacie.
      - Nie przyszło mi to do głowy.
      Zastanawiałem się, czy mogli zrobić coś, co uszkodziło jego umysł i sprawiło, że stał się taki, jakim go widziałem przy naszym ostatnim spotkaniu? Jeśli tak, to czy się domyślali, że jeszcze żyje? Czy też przyjęli za pewnik jego ostateczne odejście?
      - Tak, to ciekawy pomysł - powtórzyłem. - Myślę, że to niewykluczone.
      Słońce pięło się wolno w górę, a śniadanie dodało mi sił. W świetle poranka nie pozostał żaden ślad po Tir-na Nog'th. Moje wspomnienia o nim zbladły, osiągając ostrość obrazów w mętnym zwierciadle. Ganelon podniósł jedyną pamiątkę, rękę, a Random spakował ją razem z nakryciami. W blasku dnia stopnie wyglądały mniej jak stopnie, a bardziej jak popękana skała. Random skinął głową.
      - Wracamy tą samą trasą? - zapytał.
      - Tak - odparłem. Wskoczyliśmy na siodła. Przybyliśmy tu drogą wijącą się południowym zboczem Kolviru. Była dłuższa, ale wygodniejsza od szlaku biegnącego wzdłuż grzbietu. Postanowiłem sobie dogadzać, póki rana nie przestanie mi dokuczać.
      Wykręciliśmy więc w prawo i ruszyliśmy jeden za drugim. Random prowadził, Ganelon zamykał kolumnę. Szlak wznosił się nieco w górę, by zaraz opaść ostro w dół. Powietrze było chłodne i niosło aromaty zieleni i wilgotnej gleby - rzecz raczej niezwykła w tym nagim miejscu i na tej wysokości. Pewnie jakieś zabłąkane podmuchy, pomyślałem, z lasów rosnących o wiele niżej.
      Pozwoliliśmy koniom dobrać własne tempo po drodze w dół i na podjeździe. Gdy zbliżaliśmy się do grzbietu, wierzchowiec Randoma zarżał nagle i stanął dęba.
      Random opanował go natychmiast, a ja rozejrzałem się uważnie. Nie zauważyłem niczego, co mogłoby przestraszyć zwierzę. Na szczycie Random zwolnił.
      - Rzuć okiem na to słońce, co? - zawołał przez ramię. Trudno byłoby tego nie zrobić, ale nie powiedziałem o tym głośno. Random nieczęsto dawał wyraz sentymentom dla roślinności, geologii czy oświetlenia. Sam prawie ściągnąłem cugle, gdy dotarłem do szczytu, gdyż słońce było fantastycznie złotą kulą, półtora raza większą niż zwykłe. Jego przedziwny odcień nie przypominał niczego, co dotąd oglądałem. Wywoływał cudowne efekty na pasie oceanu, jaki pojawił się za kolejnym wzniesieniem. Chmury i niebo nabrały niezwykłych barw. Nie zatrzymałem się jednak, gdyż nagła jasność była niemal bolesna.
      - Masz rację - krzyknąłem, zjeżdżając za nim w dół. Za moimi plecami Ganelon zaklął z podziwem.
      Kiedy wymrugałem z oczu powidoki tej iluminacji, zauważyłem, że roślinność była bogatsza, niż ją zapamiętałem w tym małym zakątku tuż pod niebem. Zdawało mi się, że rośnie tu parę karłowatych drzew i parę plam mchu na kamieniach. Tymczasem widziałem kilkadziesiąt drzew - większych, niż mi się wydawało i bardziej zielonych - tu i tam kępkę trawy, pnącze czy dwa, zmiękczające ostre kształty skał. Mogłem się pomylić, w końcu przejeżdżałem tędy po ciemku. Stąd pewnie dobiegały zapachy, jakie czułem wcześniej. Odniosłem też wrażenie, że mała kotlinka stała się szersza niż poprzednio. Zanim znowu ruszyliśmy w górę, byłem tego pewien.
      - Random - zawołałem. - Czy to miejsce nie zmieniło się trochę?
      - Trudno powiedzieć - odkrzyknął. - Eryk nie wypuszczał mnie zbyt często. Chyba urosło.
      - Wydaje się większe... szersze.
      - Owszem. Ale myślałem, że to tylko moja wyobraźnia.
      Gdy dotarliśmy do następnego wzniesienia, słońce nie oślepiło mnie, gdyż przesłoniły je liście. Kotlinkę przed nami porastało więcej drzew, niż tę, którą właśnie opuściliśmy. Były też większe i rosły bliżej siebie. ściągnęliśmy cugle.
      - Tego nie pamiętam - oświadczył Random. -
      Zauważyłbym to przecież, nawet nocą. Chyba źle skręciliśmy.
      - Nie mam pojęcia jak. Mimo wszystko wiemy, gdzie jesteśmy. Wolę raczej jechać naprzód, niż wracać i zaczynać od nowa. Zresztą, powinniśmy poznawać tereny wokół Amberu.
      - Zgadza się.
      Ruszył w stronę lasu, a my podążyliśmy za nim.
      - To dość niezwykłe na takiej wysokości - zawołał. - Za dużo tu rośnie.
      - Warstwa gleby musi być grubsza, niż się nam wydawało.
      - Chyba masz rację.
      Gdy tylko znaleźliśmy się wśród drzew, droga wykręciła ostro w lewo. Nie wiedziałem, dlaczego odchyla się od linii prostej, ale potęgowało to wrażenie dystansu. Trzymaliśmy się szlaku. Po chwili znowu zawrócił w prawo, a przed nami otworzył się niezwykły widok. Drzewa stały się jeszcze wyższe i rosły tak gęsto, że spoza nich nie widać było nieba, ścieżka skręciła raz jeszcze i spory kawałek biegła prosto. Szczerze mówiąc zbyt daleko. Nasza mała kotlinka po prostu nie miała dostatecznej szerokości. Random zatrzymał się znowu.
      - Do licha, Corwinie, to śmieszne! - oświadczył. - Mam nadzieję, że nie robisz żadnych numerów?
      - Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał - odparłem. - Nigdy nie umiałem manipulować Cieniem na Kolvirze. W teorii nie ma tu żadnych cieni, z którymi można pracować.
      - Też mi się tak wydawało. Amber rzuca Cień, ale sam nie jest elementem Cienia. Może jednak zawrócimy?
      - Mam przeczucie, że nie znajdziemy powrotnej drogi. To wszystko musi mieć jakąś przyczynę i chciałbym ją poznać.
      - Boję się, czy to nie pułapka.
      - Nawet wtedy.
      Kiwnął głową i ruszyliśmy ocienioną ścieżką, pod nieruchomymi liśćmi. Wokół panowała cisza. Teren był płaski, a szlak biegł prosto. Odruchowo popędziliśmy konie.
      Przez jakieś pięć minut żaden z nas nie odezwał się ani słowem. Potem przemówił Random.
      - Corwinie, to nie jest Cień.
      - Dlaczego nie?
      - Próbuję na niego wpłynąć i nic się nie dzieje. Ty też próbowałeś?
      - Nie.
      - Więc może spróbuj.
      - Dobra.
      Głaz mógłby wystawać z ziemi za najbliższym drzewem, promienie słońca oplatać pnącza i dzwonki w tamtej kępie krzaków... Powinno się zjawić czyste niebo, z maleńką chmura jak pasmo dymu... Potem, niech leży odłamany konar, ze schodkowatą hubą na korze... Zarośnięty staw... żaba... Opadające piórko, unoszone wiatrem nasienie... Gałąź, skręcana w taki sposób... Inny szlak, świeżo wycięty i krzyżujący się z naszym, tuż za miejscem, gdzie piórko powinno spaść na ziemię...
      - Nic z tego - oświadczyłem.
      - Jeśli to nie jest Cień, to co?
      - Coś innego, oczywiście.
      Pokręcił głową i sprawdził, czy klinga lekko wychodzi z pochwy. Zrobiłem to samo. Chwilę później usłyszałem cichy szczęk miecza Ganelona.
      Przed nami szlak zwężał się i zaczął zakręcać. Musieliśmy zwolnić, drzewa rosły gęściej i wyciągały swe gałęzie niżej niż przedtem. Szlak stał się dróżką, biegł naprzód, skręcał, zakreślił końcowy łuk i wreszcie zniknął.
      Random uchylił się przed sterczącą gałęzią, podniósł rękę i zatrzymał konia. Stanęliśmy przy nim. Jak daleko sięgałem spojrzeniem przed siebie, nie dostrzegałem nawet śladu naszej ścieżki. Obejrzawszy się, też niczego nie zauważyłem.
      - Domysły - stwierdził Random - byłyby teraz bardzo pożądane. Nie wiemy, gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy, nie mówiąc już o tym, gdzie jesteśmy.
      Proponuję odesłać ciekawość do diabła i wydostać się stąd najszybszym możliwym sposobem.
      - Atuty? - spytał Ganelon.
      - Tak. Co ty na to, Corwinie?
      - Zgoda. Nie podoba mi się tu i nie mam żadnego lepszego pomysłu. Do roboty.
      - Kogo mam wezwać? - spytał, wyjmując talię z futerału. - Gerarda?
      - Tak.
      Przerzucił karty, znalazł Atut Gerarda i wpatrzył się w portret. My wpatrzyliśmy się w niego. Czas płynął.
      - Nie mogę do niego dotrzeć - oznajmił w końcu.
      - Spróbuj z Benedyktem.
      - Dobrze.
      Powtórka akcji. Bez rezultatu.
      - Teraz Deirdre - powiedziałem, wyjmując własną talię i wybierając Atut. - Pomogę ci. Zobaczymy, czy się uda, jeśli spróbujemy razem.
      I znowu. I jeszcze raz.
      - Nic - stwierdziłem po dłuższej chwili.
      Random pokręcił głową.
      - Zauważyłeś, że Atuty są jakieś niezwykłe? - spytał.
      - Tak, ale nie wiem, na czym to polega. Wydają się inne.
      - Moje jakby się rozgrzały. Kiedyś były zimniejsze. Przetasowałem swoją talię. Dotknąłem palcami kart.
      - Tak, masz rację - przyznałem. - To właśnie to.
      Ale próbujmy dalej. Może Florę.
      - Zgoda.
      Wyniki były identyczne. Z Llewellą także. I z Brandem.
      - Domyślasz się, czemu nie ma kontaktu? - spytał Random.
      - Nie. Nie mogą przecież wszyscy nas blokować.
      Nie mogli wszyscy zginąć... No, właściwie mogli, ale to mało prawdopodobne. Coś musiało wpłynąć na same Atuty. Nigdy nie słyszałem, by coś wywierało takie efekty.
      - Producent nie dawał stuprocentowej gwarancji - stwierdził Random.
      - Wiesz coś, czego ja nie wiem?
      Uśmiechnął się.
      - Nigdy nie zapominasz dnia, gdy stałeś się dorosły i pierwszy raz przeszedłeś Wzorzec - powiedział. - Pamiętam ten dzień, jakby się zdarzył przed rokiem. Kiedy mi się udało, kiedy stałem zarumieniony z podniecenia i dumy, Dworkin wręczył mi mój pierwszy komplet Atutów i poinstruował, jak ich używać. Dokładnie sobie przypominam, jak go zapytałem, czy działają w każdym miejscu. I pamiętam jego odpowiedź. "Nie", stwierdził. "Ale powinny ci służyć wszędzie, gdzie się znajdziesz".
      Wiesz, że nigdy za mną nie przepadał.
      - A czy spytałeś, co ma na myśli?
      - Tak, a on powiedział: "Wątpię, czy kiedykolwiek osiągniesz stan, w którym Atuty cię zawiodą. A teraz uciekaj". Tak też zrobiłem. Nie mogłem się doczekać, żeby sam się pobawić Atutami.
      - "Osiągniesz stan"? Nie powiedział "znajdziesz się w miejscu"?
      - Nie. Wiesz, że w pewnych sprawach mam znakomitą pamięć.
      - Dziwne... chociaż nie na wiele nam się przyda. Zalatuje metafizyką.
      - Założę się, że Brand by zrozumiał.
      - Chyba masz rację, ale co nam z tego przyjdzie?
      - Powinniśmy coś robić, zamiast dyskutować o metafizyce - oświadczył Ganelon. - Jeśli nie potraficie kształtować Cienia i nie możecie skorzystać z Atutów, to należy określić, gdzie się znajdujemy. A potem poszukać pomocy.
      Kiwnąłem głową.
      - Ponieważ nie jesteśmy w Amberze, można chyba bezpiecznie założyć, że znaleźliśmy się w Cieniu - w jakimś niezwykłym miejscu, całkiem blisko Amberu, gdyż przemiana nie była skokowa. Ponieważ zostaliśmy przeniesieni bez aktywnego współdziałania z naszej strony, za tym manewrem musi się kryć jakaś siła, być może działająca świadomie. Jeśli zechce nas zaatakować, równie dobrze może to zrobić teraz. Jeśli chce czegoś innego, musi nam to okazać, ponieważ nie mamy najmniejszej szansy na odgadnięcie tego samodzielnie.
      - Więc proponujesz nic nie robić?
      - Proponuję zaczekać. Nie widzę sensu dalszego błądzenia. Pogubimy się tylko.
      - Mówiłeś kiedyś, że przyległe cienie z reguły bywają podobne - odezwał się Ganelon.
      - Tak, chyba mówiłem. I co z tego?
      - Jeśli jesteśmy tak blisko Amberu, jak przypuszczasz, to wystarczy pojechać w kierunku wschodzącego słońca, by dotrzeć do punktu, gdzie w Amberze leży miasto.
      - To nie jest takie proste. A nawet gdyby, to co nam z tego przyjdzie?
      - Może w punkcie maksymalnej zbieżności zaczną działać Atuty.
      Random spojrzał na Ganelona, potem na mnie.
      - Warto spróbować - stwierdził. - Co mamy do stracenia?
      - Tę odrobinę orientacji, jaką jeszcze dysponujemy - odparłem. - Chociaż sam pomysł nie jest zły. Jeśli tutaj nic się nie będzie działo, spróbujemy. Z drugiej strony, jeśli spojrzysz za siebie, stwierdzisz, że droga z tyłu zamyka się w odległości wprost proporcjonalnej do przebytego dystansu. Poruszamy się nie tylko w przestrzeni. W tej sytuacji wolałbym nie błądzić, póki się nie upewnię, że nie ma innego wyjścia. Jeżeli ktoś pragnie naszej obecności w określonym miejscu, powinien wyraźniej sformułować zaproszenie. Czekamy.
      Zgodzili się obaj. Random zaczął zsiadać z konia, ale zamarł nagle z jedną stopą na ziemi, drugą w strzemieniu.
      - Po tylu latach - powiedział. - Nigdy tak naprawdę nie wierzyłem...
      - Co jest? - szepnąłem.
      - Inne wyjście - odparł, wskakując na siodło. Jego koń ruszył bardzo wolno do przodu. Popędziłem swojego i po chwili dostrzegłem go: biały, jak wtedy w gaju, stał na pół schowany w kępie paproci. Jednorożec.
      Zawrócił, gdy się poruszyliśmy, po sekundzie wyprysnął do przodu i stanął ukryty częściowo za pniami drzew.
      - Widzę go! - szepnął Ganelon. - Pomyśleć, że takie zwierzę naprawdę istnieje... To wasze rodzinne godło, prawda?
      - Tak.
      - Moim zdaniem to dobra wróżba.
      Nie odpowiedziałem. Jechałem, nie tracąc Jednorożca z oczu. Byłem pewien, że chce, byśmy podążali za nim. Udawało mu się ani razu nie ukazać w całości - wyglądał zza czegoś, przebiegał od kryjówki do kryjówki, poruszał się z niewiarygodną szybkością i unikał otwartych polanek, wybierając cieniste zagajniki. Zagłębialiśmy się coraz dalej w las, niepodobny teraz do niczego, co można było znaleźć na zboczach Kolviru. Najbardziej przypominał Arden, gdyż teren był stosunkowo płaski, a drzewa coraz większe i większe.
      Minęła godzina, potem druga, nim wreszcie dotarliśmy do kryształowo czystego strumyka, a Jednorożec podążył w górę jego nurtu. Jechaliśmy wzdłuż brzegu.
      - Okolica zaczyna się wydawać mniej więcej znajoma - zauważył Random.
      - Ale tylko mniej więcej - odparłem. - Sam nie wiem, czemu.
      - Ja też nie.
      Wkrótce potem wjechaliśmy na zbocze, coraz bardziej strome. Konie szły z trudem, ale Jednorożec dostosował tempo do ich możliwości. Grunt stał się kamienisty, a drzewa niższe. Strumyk wił się i wreszcie straciłem go z oczu, zbliżaliśmy się już jednak do szczytu wzniesienia.
      Trafiliśmy na płaski teren i ruszyliśmy w stronę lasku, skąd wypływał strumień. Wtedy zobaczyliśmy - przed nami i trochę z prawej, ponad miejscem, gdzie teren opadał gwałtownie - zimnobłękitne morze, daleko w dole.
      - Dotarliśmy całkiem wysoko - zauważył Ganelon. - Zdawało się, że to nizina, ale...
      - Gaj Jednorożca! - przerwał mu Random. - To właśnie przypomina! Patrzcie!
      Nie mylił się. Przed nami leżała polana zarzucona głazami. Między nimi tryskało źródło - początek strumienia, którego tropem dotarliśmy aż tutaj. Całość zdawała się większa i - według mojego wewnętrznego kompasu - znajdowała się w nieprawidłowym miejscu, ale podobieństwo nie mogło być czysto przypadkowe. Jednorożec wspiął się na skałę koło źródła, spojrzał na nas i odwrócił się. Może patrzył na ocean.
      Gdy jechaliśmy dalej, gaj, Jednorożec, drzewa wokół nas i strumień obok nabrały niezwykłej wyrazistości, jakby promieniowały własnym światłem, pulsującym barwami, a jednocześnie rozmywającym kontury na samej granicy percepcji. Wywołało to dziwne uczucie, zbliżone do emocjonalnego tła piekielnego rajdu.
      Wtedy, wtedy i wtedy, z każdym krokiem mojego wierzchowca, coś znikało z otaczającego nas świata. Relacje przestrzenne odmieniły się, krusząc wrażenie głębi, niszcząc perspektywę, na nowo aranżując układy obiektów w polu widzenia. Zdawało się, że każda rzecz zwraca ku mnie całą swą zewnętrzną powierzchnię, nie zajmując przy tym więcej miejsca; przeważały kąty, a stosunki rozmiarów wydały się nagle bezsensowne.
      Koń Randoma zarżał i stanął dęba, ogromny, apokaliptyczny, w jednej chwili przywodzący mi na myśl Guernicę. Z lękiem spostrzegłem, że niezwykły fenomen działa również na nas - że Random walczący z wierzchowcem, i Ganelon, kontrolujący swojego świetlika, także zostali przekształceni tą kubistyczną wizją przestrzeni.
      Gwiazda jednak był weteranem wielu piekielnych rajdów, a świetlik także wiele przeżył. Przylgnęliśmy do ich grzbietów wyczuwając ruch, którego nie mogliśmy ocenić. Randomowi udało się w końcu narzucić zwierzęciu swoją wolę. Jechaliśmy naprzód. a otoczenie zmieniało się ciągle.
      Zmieniły się wartości oświetlenia. Niebo poczerniało, nie jak nocny firmament, ale jak płaska, nic odbijająca światła powierzchnia. Podobnie niektóre puste obszary pomiędzy obiektami. Jedyny blask, jaki pozostał w tym świecie, zdawał się promieniować z samych przedmiotów.
      Był coraz jaśniejszy. Płaszczyzny egzystencji emitowały biel o różnych stopniach intensywności, a najjaskrawszy ze wszystkiego, wspaniały i straszny Jednorożec stanął nagle dęba i uderzył kopytami w powietrze, wypełniając spowolnionym ruchem jakieś dziewięćdziesiąt procent kreacji. Bałem się, że unicestwi nas, jeśli posuniemy się choćby o krok dalej.
      Potem było już tylko światło.
      Potem absolutny bezruch.
      Potem światło zniknęło i nie pozostało już nic. Nawet ciemność. Przerwa w istnieniu; mogła trwać tylko chwilę, albo całą wieczność...
      Potem wróciła ciemność, a po niej światło. Tyle że odwrócone. Blask wypełniał przerwy i rysował kontury tego, co pewnie było obiektami. Pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszałem, był szum wody i wiedziałem wtedy, że zatrzymaliśmy się obok źródła. Pierwszą rzeczą, jaką poczułem, było drżenie Gwiazdy. Później doleciał zapach morza.
      Pojawił się Wzorzec, a raczej jego zniekształcony negatyw...
      Pochyliłem się do przodu i zza krawędzi przedmiotów wyciekło więcej światła. Cofnąłem się i zniknęło. Znowu do przodu, tym razem dalej... światło rozlewało się, wprowadzając do świata kolejne odcienie szarości. Delikatnym ruchem kolan zasugerowałem Gwieździe, by ruszył.
      Z każdym krokiem coś powracało: powierzchnie, struktury, kolory...
      Za mną ruszyli dwaj pozostali. Pode mną Wzorzec nie zdradzał nawet cząstki swych sekretów, zyskał jednak kontekst i stopniowo umiejscowił się w ramach ogólnego przekształcania świata wokół nas.
      Jechaliśmy w dół. Pojawiło się wrażenie głębi. Morze, wyraźnie teraz widoczne, zostało - może czysto optycznie - oddzielone od nieba, z którym przez chwilę łączyło je jakby Urmeer wód w górze i wód na dole - zjawisko niepokojące po fakcie, lecz nie dostrzeżone, gdy trwało. Zmierzaliśmy w dół stromym, skalistym zboczem, opadającym od tylnej części gaju, do którego doprowadził nas jednorożec. Jakieś sto metrów poniżej znajdowała się idealnie pozioma płaszczyzna jakby równej, gładkiej skały. Była mniej więcej owalna i miała kilkaset metrów długości wzdłuż głównej osi. Zbocze odchylało się na lewo i powracało, zakreślając szeroki łuk, jakby wielki nawias otaczający gładką powierzchnię.
      Poza jej prawym brzegiem nie było nic - grunt opadał stromym urwiskiem ku temu dziwnemu morzu. Po drodze wszystkie trzy wymiary odzyskały właściwe relacje. Słońce było ogromną kulą roztopionego złota, jaką widzieliśmy przedtem. Niebo miało głębszy niż w Amberze odcień błękitu; nie widziałem na nim śladu chmur. Błękitu morza nie zakłócały punkciki żagli ani plamy wysp. Nie było ptaków i słyszałem jedynie stuk kopyt naszych koni. Niezmierzona cisza zapadła nad tym miejscem i tym dniem. Wzorzec pojawił się w kręgu mego, wreszcie niczym nie zakłóconego, spojrzenia i zajął miejsce na płaskiej powierzchni pod nami. Z początku sądziłem, że jest wyryty w kamieniu, potem jednak zrozumiałem, że tkwi we wnętrzu - złocisto-różowe wiry przypominały żyłkowanie egzotycznego marmuru.
      Zdawały się naturalne, mimo wyraźnej celowości linii.
      Ściągnąłem cugle. Tamci stanęli przy mnie, Random po prawej stronie, Ganelon po lewej. Długi czas przyglądaliśmy się w milczeniu. Ciemna, bezkształtna smuga przesłaniała część Wzorca tuż przed nami, od krawędzi aż do samego środka.
      - Wiesz co - odezwał się w końcu Random. - To wygląda, jakby ktoś ściął szczyt Kolviru mniej więcej na poziomie lochów.
      - Zgadza się.
      - Zatem, uwzględniając podobieństwo, mniej więcej w tym miejscu znajduje się nasz Wzorzec.
      - Zgadza się - powtórzyłem.
      - A ta ciemna plama sięga na południe, skąd biegnie czarna droga.
      Wolno kiwnąłem głową, gdyż pojawiło się zrozumienie i zostało przekute w pewność.
      - Co to jest? - zapytał Random. - Wydaje się odpowiadać realnemu stanowi rzeczy, ale poza tym nie pojmuję znaczenia. Po co nas tu sprowadzono i pokazano to wszystko?
      - Na cieniu - Ziemi, który odwiedziliśmy - odezwał się Ganelon - i na którym spędziłeś tyle lat, słyszałem wiersz o dwóch drogach, które rozchodzą się wśród lasu. Wiersz kończy się słowami: "Ruszył mniej zdeptaną ścieżką i to zdecydowało". Kiedy go słuchałem, przyszło mi na myśl coś, o czym kiedyś wspomniałeś: "Wszystkie drogi prowadzą do Amberu". Zastanawiałem się wtedy, tak jak i teraz, czy to nie wybór decyduje, mimo że na pozór cel jest zupełnie pewny dla tych, co są twojej krwi.
      - Wiesz? - spytałem. - Rozumiesz?
      - Chyba tak.
      Pokiwał głową, po czym wyciągnął rękę.
      - Przed nami leży prawdziwy Amber, prawda?
      - Tak - powiedziałem. - To prawdziwy Amber.



Strona główna     Indeks